Niejednokrotnie spotkałam się z oburzeniem uczniów szkół średnich w związku z nazywaniem ich nauczycieli profesorami. Buntujący się wytaczają argument, że profesor to przecież ktoś, kto uzyskał tytuł magistra, potem doktora, kolejno – doktora habilitowanego, aż wreszcie – profesora. W gronie pedagogicznym znajdują się natomiast w zdecydowanej większości magistrzy lub magistrowie (obie formy są poprawne). Czy owo oburzenie ma jakieś językowe uzasadnienie?
Otóż… Nie ma! Jest to przykład homonimii (o której już pisałam), czyli takiego przypadku, w którym dwa wyrazy zapisuje się tak samo, choć mają odmienne znaczenie, np. kupię bukiet dla mamy i mamy was dosyć; wszedł na minę i miał skwaszoną minę; poparzyła się parą z czajnika oraz jesteśmy dobraną parą. Tak samo jest z profesorami – profesorem jest nauczyciel pracujący w szkole średniej, który uzyskał tytuł magistra oraz pracownik uniwersytetu, któremu przyznano tytuł profesora.
Niektórzy językoznawcy twierdzą, że rozróżnienie tych znaczeń ujawnia się w mianowniku liczby mnogiej. Profesorzy to miano nauczycieli, profesorowie – nazwa przeznaczona dla pracowników uczelni wyższych. Końcówka –owie jest bowiem nazywana godnościową i należy się właśnie tym, którzy przeszli przez wszystkie możliwe szczeble naukowej kariery.
Aby przekonać oburzonych, którzy wciąż nie dowierzają, że nie ma nic złego i nieprawdziwego w nazywaniu nauczycieli profesorami, podam jeszcze jeden argument. Mianowicie – doktor jest przecież jednocześnie i tytułem naukowym, i nazwą zawodu. Nie każdy pediatra, internista czy kardiolog otrzymał tytuł naukowy doktora, a każdy z nich bez wątpienia jest doktorem. I tu, identycznie jak powyżej, różnica jest zauważalna w mianowniku liczby mnogiej. Doktorzy to lekarze, doktorowie to pracownicy uniwersyteccy.
Podsumowując, ani do nauczycieli określanych profesorami, ani do lekarzy nazywanych doktorami o to, że tytułuje się ich tak, a nie inaczej pretensji mieć nie powinniśmy.