Kilka tygodni temu ksiądz z ambony zapraszał wiernych na wykład zatytułowany: „Jak gender niszczy rodzinę”. Przewróciłam oczami razy kilka i pomyślałam: „srak”. Kiedy pierwsza złość minęła, wpadłam na pomysł dokładnego wyjaśnienia pojęcia gender tutaj.
W Polsce o gender zrobiło się głośno w 2013 roku. Od tej pory minęło pięć lat, a społeczeństwo polskie, jak nie wiedziało, co to takiego, tak nie wie. Sama niewiedza mnie jeszcze nie wkurza. Wkurzają mnie natomiast dwugodzinne rozważania o gender ludzi, którzy chcą leczyć homoseksualizm u lekarza albo, nie daj Bóg (Toż paradoks roku!) – u księdza. No, ale po kolei…
Wikipedia podaje, że gender to „suma cech osobowości, zachowań, stereotypów i ról płciowych, rozumianych w danym społeczeństwie jako kobiece lub męskie, przyjmowanych przez kobiety i mężczyzn w ramach danej kultury w drodze socjalizacji, niewynikających bezpośrednio z biologicznych różnic w budowie ciała pomiędzy płciami”. Można to rozumieć tak, że dziewczynka zachowuje się „po dziewczęcemu”, kobieta „po kobiecemu”, chłopiec „po chłopięcemu”, a mężczyzna „po męsku” (Od słów „Bądź mężczyzną!” przewracają mi się flaki) dlatego, że tak zostali wychowani, a ich zachowanie absolutnie nie wynika z biologii. Niby trafione, ale nie do końca.
Po pierwsze – gender nie wynika wyłącznie z rozważań dotyczących płciowości. W gender chodzi o równość. Szeroko pojętą równość, czyli o to, żebyśmy nie odsyłali czarnoskórych na drzewa, kobiet do garów, mężczyzn na politechnikę, gejów do więzień, a lesbijek do pornosów.
Po drugie – gender ukazuje masę niesprawiedliwości świata tego, z którymi powinniśmy walczyć. Weźmy sobie takiego nastolatka, który fascynuje się baletem. Ubiera obcisłe białe kalesonki i wywija nóżkami niczym primabalerina. „Zniewieściały”, „ciota”, „pedał”? No to teraz dwudziestoparoletni on, który w barze zamawia piwo z sokiem, a w restauracji (Trzymajcie się krzeseł!) zieloną herbatę. Jak to tak? Przecież powinien wypić pięć piw najmniej, a potem odejść chwiejnym krokiem w stronę taksówki, żeby nawymyślać taksówkarzowi, tak o, dla zasady. Wtedy byłby taki męski, no i należałby mu się szacunek. Czas na nią – nie może się upaść, bo kobieta przecież musi być szczupła, powinna zawsze wyglądać dobrze, bo jeszcze nie znajdzie męża, no i nie wolno jej przeklinać, bo „kobiecie to nie wypada” (Ja tam uważam, że specjalnie nikomu nie wypada, bez względu na to, czy jest się księżniczką, papieżem, rolnikiem, czy kierowcą tramwaju).
Po trzecie – gender nie ubiera chłopców w różowe sukienki z falbankami, ani dziewczynek w piżamki ze Spider-Manem, gender nie wciska chłopcom lalek, a dziewczynkom resoraków do zabawy. Gender ma na celu uświadomić ludziom, że płeć nie powinna nas ograniczać, że mężczyzna może być baletmistrzem i wychowawcą w przedszkolu (nie, to nie czyni go zboczeńcem), że kobieta może latać po budowie z łopatą (czy z czy tam trzeba) jako geolożka, jeśli tylko ma na to siły i ochotę.
Zgadzam się oczywiście z tym, że kobiety bardziej nadają się do pracy z dziećmi, a mężczyźni mają lepsze uwarunkowania, żeby pracować fizycznie. I tak w przedszkolu będzie więcej pań wychowawczyń, a kładzeniem kostki brukowej zajmą się raczej panowie. Rozumiem jednak, że może znaleźć się jakiś delikatny mężczyzna (nie, to nie ma być śmieszne), albo twarda babka, którzy będą zaprzeczać stereotypom „jego” i „jej”. O ile „twarda babka” może imponować, jest przecież zaradna i jakoś sobie radzi, o tyle „delikatny mężczyzna” ma w społeczeństwie zdrowo przerąbane.
Na tego typu kwestie wskazuje właśnie gender. Czy zatem pytanie o to „Czy gender niszczy rodzinę” nie wynika z niewiedzy? Czy stwierdzenie, że „Gender tę rodzinę niszczy” nie jest przejawem głupoty, zabobonu i strachu przed odebraniem władzy?